11.5.08

Magia ciepłej niedzieli.

Jadę sobie moją ulubioną linią autobusową. Upał doskwiera, ale autobus jakoś dziwnie umyty (podniosą zaraz ceny biletów?) i toczy swój garb uroczy Smoczą, więc nie mam powodów do narzekania. W pewnym momencie wchodzi do autobusu para koło czterdziestki. Po chwili okazuje się, że są Amerykanami. Wyciągając moje gumowe ucho do granic nieprzyzwoitości, usiłuję wyłapać sens ich gadaniny. Idzie ciężko, ale parę rzeczy skumałem:

- I am not happy to be here.
- Well cośtam cośtam - to facet. I kontynuuje:
- Well what?
- Well, ANYTHING!

Jak się potem domyśliłem, pani z hameryki narzekała na jowatość miejsca pobytu (mąż zdaje się pracował dla jakiejś firmy w Warszawie). Że niby się tu nic nie dzieje i jest bryndza i serdel. Co ciekawe, mąż starał się bronić Polski (?) argumentacją dla mnie nieprzeniknioną (cośtam cośtam - ej wcale nie jest źle vel ich wina - cośtam cośtam). Wysiedli koło u McDonald'a.